Algier cz. 15

Zaznaczam wyraźnie, że tak się tu przedstawia, ale inaczej się ma z dialektem egipskim, a zwłaszcza ojczystym, gdzie w Mecce podobno wyśmiewają się z tutejszych pielgrzymów, a raczej z ich chrapliwej mowy.

Mijając kłótliwą scenę, ledwo uszy nasze wypoczęły trochę od wrzawy, znów powonienie zostaje mocno podrażnione : zbliżamy się widocznie do garkuchni. Izba podobna do kawiarni, na matach siedzi dwu gości, zajadając z misy drewnianymi łyżkami pomidory z cebulą, ulubioną arabską potrawę; tymczasem gospodarz z kata niechlujnego stołu wyciąga ważkie paski mięsa, które przysmarzone, będą za chwilę zachwycać podniebienie gości. Wszystko to nie zachęca Europejczyka, mijamy więc sklep i idziemy dalej i wyżej. Coraz tu mniej ruchu na ulicach, coraz więcej domów zamkniętych, bez sklepów. Weszliśmy na wazką, krzywą uliczkę; pokazuje się, że to zaułek, na końcu którego Arab, nie spodziewając się naszych odwiedzin, a siedząc na ziemi, zajada palcami alfresko misę narodowej potrawy: Kesskessu, co Francuzi obrócili na Kouskous.