Algier cz. 20

Po Kasbie można się błąkać całymi godzinami bez znudzenia; drobne szczegóły ornamentacyjne domów, jakieś fontanny na rogach ulic marmurem i fajansem zdobne lub coraz nowe sceny życia zwracają na siebie uwagę.

Zwłaszcza wieczorem, jak miasto oświetlone jest gazem, wszystko, jak zwykle na południu po zachodzie słońca, ożywia się i przedstawia inaczej niż za dnia. Szczególniej w kawiarniach pulsuje teraz życie. Są niektóre muzykalne, gdzie amatorowie zbierają się co wieczora. Już pozór takiej jest odmienny. Cały sufit izby obwieszony jest glinianymi darbukami (rodzaj bębna), które tu sprzedają, a oprócz ław na środku, jakby stół równie niski. Na nim środkiem żelazna klatka z żarzącymi węglami. W około niej siedzi może trzech murzynów, jeden stary z włosami siwymi, jak czarny kot, który pił śmietanę, osiadłą na wąsach, uderza w cymbały, a dwu młodych w tamburyny wielkie jak przetak. Tej trójcy towarzyszy Arab na rodzaju fleta, którego głos przypomina naszą kozę, jej miech zastępują policzki wirtuoza. Muzyka jest hałaśliwa, monotonna, powiedziałbym poszarpana; po chwili masz już jej dosyć, a tu amatorowie są niezmordowani, pot spływa obficie po ich ciele i skórze instrumentów, które dla tego suszą co jakiś czas nad żarem.