Algier cz. 21

Czasem występuje jakiś solista śpiewak, który rozpoczyna i kończy swoje arie, kiedy chce; nikt na niego nie uważa, i on też nie ogląda się na wchodzących i wychodzących. W ogóle między gośćmi ten tylko obowiązek grzeczności, że kto wychodzi, biorąc u drzwi swoje saboty, kłania się wszystkim.

Nie zawsze też orkiestra ma te same instrumenty, czasem pojawia się kameutsza, małe piskliwe skrzypeczki, lub kuitra, gitara o czterech strunach, ale rzadziej, bo to instrument niewieści.

Koncert staje się ciekawym, jeżeli zwabi tancerzy. Są to zwykle Arabi, którzy nakrywszy kapturami głowę, naśladują walkę, nucąc przy tym jakąś pieśń głuchą i ponurą. Postępują więc ku sobie, grożą sobie nagim jataganem, udają zranienie, podrygi zrywającego się do boju, istny teatr marionetek, ale znakomicie wymowny. Czujesz, że pod tym burnusem drga werwa życia, i że na tej zasłoniętej twarzy maluje się szalona pozorna nienawiść dwu chwilowych przeciwników. Trwa to nieraz długo i bawi podobno najwięcej samych tańczących, bo reszta Arabów siedzi tak nieruchomo, jakby koło nich nic się nie poruszało, i w powietrzu była cisza majowej nocy.