Algier cz. 14

W uszach ma ona srebrne kolczyki, tak wielkie, jak bransolety, z których zwieszają się liczne łańcuszki; nogi bose, ozdobione podobnie jak ramiona, pierścieniami. Stoi we drzwiach rozwartych domu, widać więc przez nie schody wykładane fajansem i podwórko, na którym bawią się nagie, bez figowego nawet listka, dzieci, trochę jaśniejsze od matki i więcej brązowe, widocznie po papie. Stolarz i murzynka są w najwyższym uniesieniu; róg ulicy rozdziela ich, co chwila podchodzą oboje o krok od własnych siedlisk i niewątpliwie wymyślają sobie, bo frazesy są bardzo krótkie. Widocznie też słownik arabski jest pod tym względem niewyczerpany, gdyż rzecz rozpoczęła się, jak byłeś na dole ulicy, a od tego czasu upłynęły już minuty, a sporom końca jeszcze niema. Baba chrypnie coraz więcej, widocznie przeciwnik bierze górę, bo audytorium, które wcale nie tworzy zbiegowiska, tylko z progów domów wygląda, najczęściej śmieje się przy jego dosadniejszych wyrażeniach.

Nie jest to wprawdzie moment właściwy do przysłuchiwania się barwie języka, ale znajduję w ogóle, że język arabski w tutejszym dialekcie, czy w podniesionym głosie, czy w śpiewie, czy w mowie, jest zawsze głuchy, jak dźwięk bębna, z ciągłą wibracją i z chrapliwymi tonami jakiegoś gardlanego kir, które przeważają w dźwiękach i czynią go bardzo nieśpiewnym.