Algier cz. 8

Na wstępie ludność jest mieszana, mniej Arabów, dużo żydów, dość nawet Europejczyków, a zwłaszcza Hiszpanów, zamieszkałych w wynajętych arabskich domach, stąd niejedne drzwi domu uchylone. Rzucasz ciekawie okiem i widzisz podwórko maleńkie, ale ślicznie niebieskim fajansem wyłożone, czasem stary pień winnej macicy wyrasta z jednego kąta, a jego gałęzie rozpięte na drewnianej kracie dają cień i piękny kontrast ze świetnie białymi ścianami.

W tej niższej części spotyka się nieraz zbiegowisko. Widzisz z daleka i poważnych Arabów i jakichś jegomościów w surdutach; murzynki, żydówki, to mundur spahisa lub żuawa, to francuskich kolonistów w bluzie albo w kamizelce i niskim słomianym kapeluszu. Jesteś blisko, widzisz że to wszystko przysłuchuje się pilnie muzyce i śpiewowi; ten i ów uderza w takt nogą, lub klaszcze w ręce, a jak przyjdzie refrain, chór cały mu wtóruje.

Nie słucham już dalej, bo znam tę niedorzeczną piosenkę. Kilkanaście podobnych kupletów, jeden głupszy od drugiego, które po ulicach Algieru śpiewają, skomlą czy wyją: Francuzi, Włosi, Hiszpanie, Biskri, wszyscy w swoim języku. Z Kasby zbiega ona ona na dół, z towarzyszeniem fletu, trąby lub innej muzyki, przelatuje po europejskim mieście, spływa nawet do portu i towarzyszy uderzeniom wioseł jakiejś barki wypływającej na morze.