Algier cz. 2

Doprawdy oprócz bulwaru republiki, idącego nad morzem, i bulwaru Gambetty, który idzie w górę, granicą wschodnią dawnego miasta, nic, na co warto by choć okiem rzucić. Wszystko jak w południowej Francji i Liche. Forum tego miasta staje się wieczorem place de gouvemement, szeroka przestrzeń z trzech stron zabudowana, z czwartej otwarta na morze, oświecają ją gaz i gwiazdy, przygrywa muzyka, kręci się ludność: urzędnicy, wojskowi, przemysłowcy, koloniści, kupcy europejscy, kokoty — wszystko to nieciekawe. Ciekawe o tyle tylko o ile w tym jest coś tubylców. Z pewnością chociaż do nieruchomości zaliczeni być nie mogą, ale to są najciekawsze przedmioty europejskiego miasta. Wszystko nowe dla nas, niezwykle różnorodne.

Kto przybywszy z Europy stanic bowiem pierwszy raz w Algierze, ten znajduje się wśród roju ludności tak wielojęzycznej, różnobarwnej i rozmaicie ubranej, że się wśród tego tłumu zupełnie połapać nie może. tylko po stroju wyróżnia Europejczyków od reszty ludności, chociaż i pod tużurkiem widzi jakąś mieszaninę, z której zrazu nie może sobie zdać sprawy. Składają ją: Francuzi, Włosi, Hiszpanie, Maltańczycy, a wyjątkowo i żółtoskórni Tonkińczycy, którzy z dalekiej swej ojczyzny przybywają tu dla słuchania kursów uniwersyteckich.